Konie z Przysietnicy – opowieść plenerowa

Ośrodek położony był na końcu wspinającej się pod górkę drogi. Z tyłu rósł beskidzki las, a kiedy spojrzało się wzdłuż drogi, po horyzont rozciągał się wiejski krajobraz. Sercem tego miejsca była przedwojenna drewniana willa. Obszerna, z głębokimi tarasami idealnymi do malowania podczas deszczu.

Teren był łagodnie pochyły. Najwyższej znajdował się stary sad, w centrum willa, przy drodze stały nowe budynki. Najniższa część działki należała do koni.

Konie najchętniej przebywały na najwyższej części swojego wybiegu, która znajdowała się dokładnie za stajnią. Nieczystości wypływały prosto pod ich nogi, ale one to ignorowały bo tylko stąd mogły widzieć co dzieje się wokół. Czasem były wypuszczane na znajdującą się nieopodal łąkę.

Oprócz koni były też inne zwierzęta. Dwa małe kundelki nie odstępowały nas na krok. Potrafiły zwinąć się w kłębek i drzemać tuż przy sztaludze, a kiedy szłyśmy na spacer, szły razem z nami.

Psy to normalna sprawa, ale okazało się, że w naszym pokoju na poddaszu, w dziurce na pograniczu ściany i podłogi, mieszkają myszy! Zupełnie jak w bajce o kocie Filemonie i Bonifacym. Najpierw była panika, a potem dostały imiona – Eleonora i Leon oraz chleb do podgryzania.

Ale to nie koniec. Na trzecim piętrze od czasu do czasu ktoś pukał do nas z zewnątrz. Sytuacja się powtarzała, ale nigdy nikogo nie było za oknem. Zagadka wyjaśniła się przypadkiem. Z dołu wypatrzyłyśmy dzięcioła, który stukał w narożnik drewnianego budynku.

Większość czasu spędzałam z końmi. Dzięki temu, że były na wyciągnięcie ręki znalazłam w końcu swój sposób na ich szkicowanie. Rysowanie zwierząt z natury wymaga szybkiej pracy i ogromnej koncentracji. Rysujesz głowę, a za chwilę w tym miejscu jest zad.

Odkryłam, że najlepszą metodą by zachować świeżość uwagi jest robienie krótkich, pojedynczych szkiców o różnych porach dnia. I koniecznie plamą, nie kreską, jak to robiłam dotąd. Plama zrobiona węglem na szarym papierze jest plastyczna – łatwo ją powiększyć, rozciągnąć w kształt końskich nóg lub zgubić ścierając ręką. Szary papier daje też przestrzeń dla białej pasteli – można dodać światło na końskich grzbietach, w grzywach, na trawie…

Kiedy patrzę na te prace teraz, mam nawet wrażenie, że konie są trochę obok, a głównym bohaterem stało się światło.

Najbardziej lubiłam obserwować konie pasące się na łące. Tu było to, czego nie miały na wybiegu – rozległa przestrzeń i zapach pełnego lata.

Jeden ze szkiców rozwinęłam w malarską opowieść. Nie ma w tych koniach anatomicznej doskonałości, jaką ma fotografia, ale jest za to kawałek pastwiska. Dosłownie, bo zrobiłam fakturę z tego co było pod ręką – dodając do akrylu zeschniętą trawę.

Druga praca na płótnie miała przedstawiać starą jabłoń rosnącą na pochyłości. Namalowałam podmalówkę, ale czegoś mi brakowało? Konia?

Kiedyś, bawiąc się z dziećmi we wspólne malowanie, namalowałam mały obrazek, któremu nadałam tytuł: „Jesienią kiedy nikt nie widzi dzikie koniki przychodzą ukradkiem pod zaczarowaną jabłoń jeść jabłka.” Tam jeden z koników narodził się z kleksa.

Teraz wokół siebie miałam prawdziwy sad i żywe konie. Tak. Zdecydowanie brakowało mi konia pod jabłonią. Jeden z koni o imieniu Karino, o naturze uciekiniera, pasł się na długiej linie uwiązany do drzewa. Wypożyczyłam go na chwilę na sesję zdjęciową aby mieć wyobrażenie jak na koniu układa się światło, aby było spójne z drzewem, które już namalowałam.

Na tej pracy znów poeksperymentowałam z tym co było pod ręką – fakturę cienistej części jabłoni zrobiłam z uschniętych nasion babki.

Z całego pleneru najbardziej zapamiętałam historię, która wydarzyła się ostatniego dnia. Wściekłym rankiem obudziło mnie tupanie. Po myszach i dzięciołach nie wiadomo było czego tym razem się spodziewać. Wyjrzałam przez okno, a tam pod jabłonią, stoi koń. Jak na moim bajkowym obrazku!

Polar na piżamę, kalosze, aparat i na dół! Ktoś nie domknął wybiegu i konie rozpierzchły się po całym terenie ośrodka. Pomogłam zagonić je z powrotem.

W końcu zostałam sama, inni wrócili do spania. Światło było niskie, poranne, rozproszone na rosie. Byłoby cudownie tyle że, błoto jest kiepskim tłem do zdjęć. Myśl o wypuszczeniu koni na łąkę dojrzewała we mnie powoli. Wahałam się. Będzie afera jak towarzystwo wypuszczę… Ale co tam, to nasz ostatni dzień tutaj. Otwieram bramki!

Konie zachwycone, ja też. Światło jest obłędne. Robię zdjęcia i cały czas mam oko na Karino, który ze swoją bujną grzywą pastucha ma za nic.

Tymczasem zniknęła świeżość poranka, zrobiło się cieplej, światło było coraz wyższe. Ile można tych zdjęć zrobić? W końcu zrobiło się nudno. Może konie by wróciły do swojej zagrody? Czy konie słyszały? Ale konie nic. Dla tego stada mój status był zerowy. Co gorsza pojawił się stajenny i bez ogródek powiedział mi co myśli. Tłumaczę się, że owszem wypuściłam, ale przecież pilnuję, zwłaszcza tego krnąbrnego. Facet odszedł, a ja pozostałam z problemem.

Gorąco. Wszelkie moje próby by któregoś z koni za kantar zaciągnąć do stajni spełzły na niczym. Karino bezceremonialnie wręcz otrząsnął się ze mnie wrzucając mnie w trawę. Pat.

Nagle na dźwięk krzątania się w stajni konie podniosły głowy znad trawy. Chwila strzyżenia uszami i…. pobiegły do stajni. Ale niestety nie wszystkie. Zostały dwa, na które nikt nie wsadzał turystów. Nie dały nawet do siebie podejść, sprytnie odwracając się zawsze zadem. Pat numer dwa.

I nagle zdarzył się cud numer dwa – zareagowały na dźwięk lejącej się wody. Pełnym galopem popędziły do wodopoju. Z ogromną ulgą zamknęłam bramkę. Wróciły wszystkie – choć moja w tym zasługa była absolutnie żadna. Przechodząc obok stajennego uśmiecham się uroczo i mówię przekornie: „Widzi pan, mówiłam, że zagonię je z powrotem!”

(inspiracją do opowieści był plener zorganizowany przez Bielański Ośrodek Kultury w Warszawie, który miał miejsce w sierpniu 2012 r. w Czardworku w Przysietnicy).

Buziaki dla wytrwałych, którzy doczytali do końca. Iwona